niedziela, 30 października 2011

Etnoliga. Mecz Usłyszeć Afrykę - FARE ZionC.

Podczas poprzednich meczy piłka była krótka (z tendencją do pomniejszania), a w spotkaniu z FARE ZionC po prostu okrągła. Ale nie kształty i rozmiary piłki były dziś najważniejsze, ale to, że lądowała ona częściej w siatce przeciwnika niż naszej!  Tak, tak... Wygraliśmy 4-3! I tym razem to nie był jakiś tam sparing ale prawdziwy mecz ligowy. Dzięki zwycięstwu wyraźnie awansowaliśmy w tabeli.

Po ostatnim gwizdku ujrzałem rozpromienione twarze zawodników naszej drużyny. Na każdej z nich zauważyłem uśmiechy w kształcie banana. Bananów naliczyłem osiem. Cieszyły się również kibicki*.
(Po części ze zwycięstwa, a po części z tego, że nie musiały grać. A nie musiały, bo żadna zioncowa dziewczyna na mecz nie dotarła i ustaliliśmy z przeciwnikami, że rozstrzygniemy sprawę w męskim gronie. Z tym graniem byłby z resztą problem, bo jedna z kibicek nie umie jeszcze chodzić i dopiero pełza. Druga kibicka opiekuje się pierwszą, bo jest jej mamą. Umie chodzić i biegać i czasem też kopnie piłkę ale pod warunkiem, że ktoś kompetentny zajmie się dzieckiem. Tym razem z powodu przedmeczowych ustaleń nikogo do opieki nie trzeba było szukać).

Żeby wspomniane bananowe uśmiechy pojawiły się na twarzach, musieliśmy się sporo namęczyć. Mecz był - jak to zazwyczaj bywa w naszym wykonaniu - dramatyczny. Na początku straciliśmy dwie bramki. Nie wróżyły one nic dobrego na kolejne minuty meczu. Nasi zawodnicy kicali po murawie jak zające po łące. (Być może tak podziałała na nas nazwa przeciwnika?) Obstawiał bym jednak, że przyczyną problemów był raczej brak zgrania. Skład był bardzo eksperymentalny, bo większość naszych podstawowych graczy wyjechała ze stolicy, aby przeprowadzić skauting w rodzinnych miastach i poszukać młodych talentów, które mogłyby w przyszłości zagrać dla naszej drużyny. Niektórzy poszukując kandydatów zagnali się nawet do innych państw - kapitan Tomek wraz z reporterką Pauliną do Szwecji, a Adam do Kolumbii. Być może te wyjazdy w przyszłości zaowocują występem w Usłyszeć Afrykę jakiegoś Eriksona albo Gonzalesa...

Tymczasem wróćmy na natolińskie boisko i meczu z ZionC. Do momentu, w którym my w eksperymentalnym składzie kicamy jak zające, tracimy dwie bramki, a przeciwnicy z ZionC w żarówiastożółtych trykotach co chwilę wyprowadzają groźne akcje. Taka sytuacja trwała dłuższą chwilę, aż w końcu coś zaczęło się kleić. Nasze akcje stawały się coraz bardziej składne i groźne. Strzeliliśmy dwie bramki i był remis. Chyba za szybko pomyśleliśmy, że jest dobrze, bo przed przerwą daliśmy sobie wbić jeszcze jednego gola. Druga połowa należała do nas. Strzeliliśmy kolejne dwie bramki nie tracąc żadnej. Zaliczyliśmy też co najmniej dwa słupki. Przeciwnicy również wyprowadzili kilka groźnych akcji, ale na nasze szczęście nie powtórzyła się sytuacja z meczu z Bednarską i dowieźliśmy zwycięstwo do końca.

Udało się! Mamy trzy punkty! Chcieliśmy wygrać mecz z ZionCami, bo przeciwnik patrząc na jego miejsc w tabeli, był w naszym zasięgu.  Osiągnęliśmy ten cel. A to dzięki zaangażowaniu na boisku wszystkich zawodników. Bramkarz robił co mógł. Nawet wybijał  piłki chorą nogą. Obrona działa. Pomoc też. Atak również. Ściągnięci w ostatniej chwili zawodnicy - Paweł, drugi Paweł i Krzysiek z kolegą spisali się bardzo dobrze. To oni strzelili wszystkie gole.

Żeby sprawdzić co robimy w czasie wolnym od gry w piłkę zajrzyjcie na stronę naszej fundacji: www.uslyszecafryke.org

monsti


*kibicka - kibic rodzaju żeńskiego
  kibicki - kibic rodzaju żeńskiego w liczbie mnogiej

środa, 26 października 2011

Mecz z INTER(NATIONAL)


Jeszcze krótsza piłka.
Wieczór 23 września 2011 przejdzie do historii polskiego futbolu niczym tak wielkie chwile jak zwycięski remis na Wembley, czy choćby wygrana 1:0 z San Marino po golu zdobytym ręką przez Furtoka. Panie i Panowie drużyna "Usłyszeć Afrykę" odniosła swój pierwszy tryumf w Etnolidze. I to w jakim stylu. Zdobyliśmy 3 bramki nie tracąc przy tym żadnej. Ale po kolei. Równo o 19.00 wybiegliśmy na murawę boiska. Od początku oddaliśmy kilka groźnych strzałów na bramkę. Zarówno nasi napastnicy, jak i bramkarz mieli pełno roboty. Po pierwszym kwadransie gry wszystko było już jasne... Przeciwnik tego wieczoru już nie stawi się na boisku. Wygrywamy walkowerem. Zmęczeni rozgrzewką, ale szczęśliwi rzucamy się sobie w ramiona. Historyczny, zwycięski skład: Maciek, Paweł, Tomek, Adam, Gabriel i naszych dwóch nowych graczy, ze wschodzącego rynku piłkarskiego w Wietnamie (wybaczcie, ale imion ze wzruszenia nie spamiętałem). Chciałbym w tym miejscu podziękować moim kolegom z boiska, że nigdy nie stracili nadziei, wiernie trwali na placu gry i nie ulękli się. Wszak przeciwnik w każdej chwili mógł się pojawić. Niesieni radością zdecydowaliśmy się rozegrać mecz towarzyski z zawodnikami różnych zespołów, którzy w odróżnieniu od naszych niedoszłych przeciwników znajdowali się akurat na terenie ośrodka sportowego typu Orlik. Wiem, że mecz był towarzyski, a rezultat nie będzie odnotowany w rocznikach statystycznych FIFA, ale wynik przecież idzie w świat. Byli tam wszakże gracze legendarnej FC Taborowej. W grze potwierdzamy nasz powrót do piłkarskiej elity wygrywając 4:3, a nasza postawa, a szczególnie piękne rajdy wietnamskich przyjaciół, niezwykła zadziorność w ataku Pawła, dyscyplina w linii obrony braci Dziadak, podniebne i niewiarygodne wprost interwencje Gabriela w bramce oraz niezmordowana praca Macieja ukoronowana jego bramką strzeloną z odległości 3/4 długości boiska na długo pozostaną w pamięci, nie tylko pana kloszarda wiernie obserwującego rozgrywki zza płota (swoją drogą, jak przyjdą mrozy warto zapoznać go ze strażą miejską). To tyle. Ja żegnam się z Wami drodzy czytelnicy i z boiskiem przy Bażantarni na 3 kolejki, życząc dalszych sukcesów niezmordowanej drużynie "Usłyszeć Afrykę". 
Adam

Zapraszamy do odwiedzania www.uslyszecafryke.org i poznawania naszych pozapiłkarskich działań.  

wtorek, 18 października 2011

Etnoliga. Krótka piłka - czyli relacja z meczu z Estiqlal.


    16 października A.D. 2011 stanęliśmy na ubitej ziemi w kolejnej nierównej walce z przeciwnikiem z obozu Etnoligi. Nazwa drużyny, która się z nami starła - Estiqlal - do tej pory stanowi dla nas zagadkę, tak jak styl gry który nam narzucili. Ich prędkość, zgranie, technika i niehumanitarne metody, takie jak gra „z klepki” i ośmieszające nas dryblingi oceni historia.
    W pierwszej połowie nie było zbyt wielu śmiałków, by w barwach „Usłyszeć Afrykę” wyjść na pewną śmierć. Widzieliśmy przecież wroga rozgrzewającego się na boisku bocznym i wiedzieliśmy co nas czeka. Stawili się Maćko herbu Brzezina (wbrew zakazom cyrulika), Maćko z Lichotów, jego kompan Michał, Rafał DIABLO Włodarczyk z zaciągu łowickiego i ja, błędny rycerz, syn ziemi kurpiowskiej. Niebiosa zesłały nam Gabriela, nieznanego nam pochodzenia osobnika, który zgodził się wesprzeć nasz ruch oporu.
    Jak śpiewała Kasia Nosowska w piosence „Mimo wszystko” - „Do niedzieli  jakoś szło…” i tak też było w pierwszej połowie. Wynik 4:1, z jakim schodziliśmy na przerwę dawał jeszcze jakieś nadzieje.  Z tego okresu pamiętam pierwszą bramkę, gdy przeciwnik bezwstydnie minął nas jak tyczki i posłał piłkę do naszej siatki. Pamiętam też, jak piłka uderzona przez ich napastnika, choć wydawałoby się niegroźna, z siłą jakąś nieczystą uderzyła w naszego leżącego bramkarza Maćka i przetoczywszy się po nim jak walec wpadła do bramki.  Pamiętam, też jak wyprowadzając kontrę moje podanie przejął afrykański wojownik postawiony na obronie Estiqlalu i umożliwił skuteczne, acz nie po naszej myśli, sfinalizowanie akcji. W pierwszej połowie przeżyliśmy też ostatnią chwilę radości (nie licząc pięknych parad bramkarskich).  Kolega  Gabriela, który do nas dołączył dośrodkował z rzutu rożnego. Jam to nie chwaląc się zagłówkował w światło bramki, większość obrońców i bramkarz zaliczyło glebę, ktoś  jednak zablokował strzał. Zrobiło się zamieszanie. Piłka, piłka gdzie jest piłka. Nagle patrzę spadła na wyciągnięcie mojego buta marki Kronos, więc - mówiąc słowami Mariusza Śrutwy - „, kopłem... no i wpadła”.
    W drugiej połowie graliśmy już futbol totalny. Znaczy totalnie się pogubiliśmy. Na początku był chaos. Znajomi Mehdiego, którzy dołączyli do nas, zamiast bronić względnie korzystnego wyniku stojąc na obronie, rzucili się odrabiać straty. Wszyscy zresztą wychodziliśmy, ze słusznego jak nam się wydawało założenia, że nic nie mamy do stracenia. Okazało się, że jednak mamy. Było to 6 bramek, które zamknęły wynik stosunkiem 10:1.
    Puentę niech stanowi poniedziałkowy poranek u mnie w pracy. Z Piotrkiem C. pauzującym przez kontuzję sprawdziliśmy tabelę. Wiedziałem już, że była to historyczna kolejka, w której pierwszą porażkę odniosła FC Taborowa.  Jej pogromcą była drużyna o myląco łagodnej nazwie - Chrząszczyki. Ale dopiero wynik jaki odnieśli w jednym z poprzednich meczów, mówi wiele o sile ich rażenia. Że zacytuję moją poranną rozmowę z kolegami w pracy:
Ja: No i ten, przegraliśmy 10:1.
Kolega: To nie porażka, to pogrom!
Ja: Bez przesady, pogrom to 23:1.

Adam

Fundacja Usłyszeć Afrykę nie tylko gra w piłkę. Jeśli chcesz się o tym przekonać zajrzyj na www.uslyszecafryke.org

   

środa, 12 października 2011

Mecz FC Usłyszeć Afrykę z Klapsami. Czwarta kolejka Etnoligi.

Czwarty mecz za nami. Nie powiem, szansa na pierwszą w rozgrywkach (naszą) wygraną była i to całkiem spora, ale już od początku coś jakby było nie tak. Wiatr wiał w nie w tą co trzeba stronę, a ptaki krążyły nad boiskiem jak sępy nad padliną. Zła passa rozpoczęła się w momencie, gdy Ula przyglądając się tablicy z wynikami meczów zapytała „zmieniliśmy nazwę?”. Otóż nie, nie zmieniliśmy, za to po raz kolejny zostaliśmy nie Fundacją Usłyszeć Afrykę, tylko mamą Afryką, Afryką bez mamy, Fundacją Afryka albo Afryką Inaczej. Będę się zatem upierać, że brak korzystnego dla nas wyniku został spowodowany tym właśnie niecnym (zamierzonym?:)) procederem. Ale po kolei.
Już o 15.30 pierwszy zmobilizowany do granic możliwości zawodnik FUA biegał w te i wewte wzdłuż Orlika rozciągając rozleniwione na Bali mięśnie. Podczas gdy Tomek D. usilnie prężył się i skakał pozostali zawodnicy powoli zbierali się do wyjścia z domu lub właśnie (wzorem poprzednich tygodni) przypomnieli sobie o tym, że dziś grają mecz. Cóż samodyscyplina nie należy do naszych mocnych stron. O 15.55 zebrała się ostatecznie prawie cała drużyna i wyłuskując z torby przymałe koszulki FUA odziała się jak należy. Na rozgrzewkę czasu zabrakło, więc zanim sędzia odgwizdał początek spotkania, Maciek M. zdążył tylko puścić piłkę w bramkę, w której ku własnej niedoli stał kilkunastoletni młody gracz. Stał tylko przez chwilę, bo piłka zmiotła go w światło bramki, a siła podmuchu przykleiła na kilka chwil do podłoża. Z wielkim siniakiem na policzku stoczył się z boiska, Maciek grzecznie przeprosił, a mecz rozpoczął się jak należy. Pierwsza bramka padła już po kilku minutach tradycyjnie już, do naszej siatki.
Gdyby był z nami nasz profesjonalny i szybki jak wiatr Mohammed S. pokonanie przeciwników byłoby proste jak drut, niestety los nam nie sprzyjał, gdyż nasz najzwinniejszy zawodnik skręcił nogę, co skutecznie wyeliminowało go z gry na kilka dni. Zatem zupełnie samodzielnie i bez pomocy profesjonalnych piłkarzy musieliśmy szukać okazji, żeby wynik wyrównać. I szukaliśmy. Biegając, turlając się, faulując i krzycząc na innych, że nas faulowali (a nóż się coś wymusi?:)), wprowadzając kolejne zmiany w nadziei na powiew świeżości na murawie.
Zebrane na trybunach kobiety modliły się o przychylny wynik spotkania, żeby w domu nie było gadania, ale kiedy Ula została zaćmiona (z pewnością to też nie był przypadek) przez uderzenie wielką głową gracza z przeciwnej drużyny, nadzieja wśród kibicujących osłabła. Nasza jedyna, waleczna kobieta zeszła z murawy w oparach lekkiego zamroczenia. Potem wszystko toczyło się jak zwykle, poza tym, że Tomek S. zamiast biegać po boisku pokrzykując jak reszta drużyny, skakał za linią autu i wymachiwał żelaznymi kulami, a to karząc komuś biec, a to się zatrzymać. Sam grać nie mógł, bo do nogi nie wiedzieć czemu przykleił mu się ciężki jak kamień kawałek gipsu. Pamiątka po ostatnim meczu.
Wraz z nieubłaganie zbliżającym się końcem pierwszej połowy w drużynie FUA robiło się coraz bardziej nerwowo. Niczym gorączka złota niegdysiejszych poszukiwaczy bogactw, całą naszą drużynę opanował co najmniej stan podgorączkowy i nerwowe poszukiwania sytuacji podbramkowej. Udało się dopiero w drugiej połowie, kiedy po błogiej i jak zwykle przebiegającej w spokojnej atmosferze przerwie swój atak na K2 tego meczu rozpoczął Jarek J. Biegł i biegł (niestety nie widziałam z czyjego podania), aż zza tabunu graczy wałęsających się pod bramką publiczność ujrzała piłkarską białą skarpetę nacierającą na przeciwnika i ku wszystkich radosnemu zaskoczeniu, celnie trafiającą w światło bramki. Udało się! Być może pomogła sama skarpeta zmęczona majtaniem się we wszystkie strony, a może właśnie nasza zła passa zechciała się do nas wypiąć swoim tyłem, w każdym razie- gol był i nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. A, że jedyny, no cóż, widać prócz zamiłowania do samodyscypliny mamy w drużynie coś jeszcze- chęć uszczęśliwiania nie tylko siebie, ale i naszych przeciwników. Wszak to idea, nie ilość bramek ma znaczenie największe.

Jeśli myślicie, że Fundacja Usłyszeć Afrykę zajmuje się tylko grą w piłkę to się mylicie. Zajrzyjcie na www.uslyszecafryke.org aby się przekonać. 

Tekst: Paula
Zdjęcia: Magdalena Król
 

poniedziałek, 3 października 2011

Etnoliga po raz trzeci. Mecz z "Wszystko jedno".

Adam Dziadak i jego mocno subiektywna relacja.
Podjąłem się streszczenia naszego 3 spotkania w Etnolidze, gdyż nikt jakoś się nie garnął, by w kilku słowach opisać naszą kolejną klęskę. A miał być to dzień naszego pierwszego tryumfu w turnieju. Słoneczna pogoda, przeciwnik, któremu nomen omen miało być „Wszystko jedno”. Nic nie zapowiadało tragedii. A jednak. Dziś w futbolu światowym nie ma już słabeuszy. Ale po kolei.
Dla mnie mecz zaczął się od straceńczej jazdy rowerem. Jako Polak, kibic, patriota, nie mogło mnie zabraknąć na Stadionie Narodowym, na prezentacji zamykania dachu. Trochę to trwało, a i tak pewnie można obejrzeć wszystko na youtubie. Przeliczyłem się trochę z czasem i pędziłem jak wariat, gdyż przypomniałem sobie, ze w plecaku mam świeżo uprane koszulki naszego zespołu. Zdążyłem tuż przed meczem. Na murawie nowe twarze. Dyrektor MEN powołany przez Tomasza Skibę, jego podwładny wspomniany już przeze mnie Tomek S., Piotrek - mój kolega po fachu i brat mój Tomasz. Niestety Piotr wrócił ze zgrupowania w Turcji, które nie do końca przepracował, a Tomasz szukał świeżości na Bali, gdzie najwyraźniej jej nie odnalazł. Dzielnie jednak walczyli i jak na pierwszy mecz w tym ustawieniu zostawili sporo zdrowia na boisku. Skład uzupełniała niezastąpiona w obronie Ula.
Był też on. Człowiek legenda, bohater meczu, po raz pierwszy w drużynie „Usłyszeć Afrykę” - Safadi. Ja byłem zbyt zmęczony, żeby od razu wejść na boisko, rozmawiałem więc ze stojącym na „poboczu” boiska Mehdim. Wtajemniczył mnie, że nasz nowy kolega nie jest Pakistańczykiem, tak jak on, lecz Palestyńczykiem. Wiadomo, jak to jest Poland, Holland. Nasz selekcjoner Tomek S. lekko się pomylił.
Pierwsza połowa, jakoś umknęła mojej uwadze. Pamiętam tylko, że Safadi początkowo stał na bramce i wybronił kilka 100% sytuacji. Potem ktoś go zmienił i już było gorzej. Pamiętam też, że po moim wejściu na boisko miałem świetną sytuację. Kropnąłem, piłka trafiła w poprzeczkę i spadła. Przed czy za linią bramkową, to już zostanie tajemnicą. Tak czy inaczej sędzia nie uznała bramki. O ile się nie mylę jedynego dla nas gola w tej połowie zdobył Safadi, tak więc na przerwę schodziliśmy z wynikiem 3:1.
W drugiej połowie już było lepiej. Pamiętam tylko jak Safadi szalał po całym boisku i zdobywał dla nas bramki. Chyba był autorem wszystkich. Wszędzie go było pełno, ku przerażeniu kobiet z „Wszystko jedno”. Miały mu za złe, że po crashtestowych zderzeniach z mężczyznami z ich obozu, żądał satysfakcji ze strony sędziego. Musiałem go uspokajać, bo sytuacja stawała się napięta, jak atmosfera na bliskim wschodzie. Naszą drużynę wzmocnił nielicho Maciej Lichota. Mieliśmy kilka fajnych rajdów na ich bramkę, kilka rzutów rożnych. Było sporo zmian. Safadi bodajże trafił w słupek, ich obrońca poprawiając kropnął w poprzeczkę i tyle. Z drugiej strony Ula wybiła piłkę z linii bramkowej, ratując nas przed stratą bramki. Eufemistycznie mówiąc - nie ustrzegliśmy się błędów. Brak powrotów zmęczonych napastników, proste straty i wszechobecny chaos spowodował, że mecz przegraliśmy 5:6 i praktycznie straciliśmy szanse na tytuł - jeśli takowy w ogóle jest.
Wzorem Dariusza Szpakowskiego pozwolę sobie na podsumowanie. Naszą bolączką jest zbyt mało dokładnych podań. Bez tego nalatamy się w ataku, a i tak nam piłkę w środku odbiorą. Kontra to musi być kontra i na początku drugiej połowy to funkcjonowało. I choć zepsułem świetne podanie Tomka S., tak należy próbować. Należy też próbować strzałów z dystansu, choć nad celownikiem trzeba popracować. Co do obrony się nie wypowiadam, bo i tak cokolwiek zrobimy jest źle. Mogę mówić, za siebie. Zwrotność mam żadną i jak mnie ktoś minie, to już umarł w butach, ja go nie dogonię. Nie ma więc chyba co ganiać za piłką, tylko poczekać na gościa, skoncentrować się na wykopaniu mu piłki i liczyć na to, że się nie chybi.
Zakończę słowami poety: „niech żywi nie trącą nadziei”. Może w końcu da się usłyszeć Afrykę.

Jeśli myślicie, że Fundacja Usłyszeć Afrykę tylko gra w piłkę to się mylicie. Można to łatwo sprawdzić na stronie www.uslyszecafryke.org.